Kamienny Strażnik – Opowieść o wyprawie na Aconcaguę i nie tylko

Pendolino z lekko zaśnieżonego i mroźnego Bielska-Białej do Warszawy ruszyło punktualnie pierwszego lutego o piątej zero cztery. O piętnastej byliśmy już (Daniel i ja) na lotnisku Fiumicino w Rzymie. Tak rozpoczęła się ta niezwykła – jeszcze kilka tygodni temu nie do pomyślenia – wyprawa w pięć miesięcy po wejściu na Kazbek i Elbrus. Drugiego lutego o czwartej czterdzieści koła potężnego Boeinga 777 z niemal 400 osobami na pokładzie dotknęły betonowego pasa na lotnisku Pistarini w Buenos Aires. O trzynastej dziesięć w Mendozie, zakończył się pierwszy, lotniczy etap naszej wyprawy (13 774 km). Ze względu na możliwość zaginięcia bagażu na którymś z lotnisk założyliśmy na siebie (już na Okęciu) najbardziej cenne wysokogórskie ubranie (resztę mogliśmy kupić w Argentynie). Wyglądaliśmy zatem dość egzotycznie w butach Karkach z wewnętrznym ciepłym botkiem, grubych, wysokogórskich spodniach, puchowych kurtkach na które założone mieliśmy goreteksy. W Mendozie termometry pokazywały ni mniej ni więcej tylko 37 stopni ciepła. Na półkuli południowej lato było w pełni. Spore zainteresowanie (głównie lotniskowych służb bezpieczeństwa) budziły też nasze ogromne wory transportowe ze sprzętem.
Z lotniska pojechaliśmy taxi prosto do hotelu w centrum Mendozy. Potem był prysznic i wygodne łóżko. Od niemal czterdziestu godzin byliśmy na nogach. Dzień następny przeznaczyliśmy na zakup permitów czyli pozwolenia na wejście do parku i na szczyt Aconcagui (kosztowało nas niemal 600 dolarów amerykańskich), żywności, wymianę pieniędzy i dogadanie szczegółów z miejscową agencją wyprawową, która operuje w tym rejonie Andów. Po południu jedziemy ponad cztery godziny busem do Los Penitentes. Tu nocujemy w niewielkim hoteliku, który swoim wystrojem przypomina nasze górskie schroniska.Czwartego lutego, wczesnym rankiem, bus podwozi nas pod bramę Parque Provincial Aconcagua. Po raz pierwszy, na żywo, widzimy cel naszej wyprawy: ogromną górę (Aconcagua ma 6962 m i jest poza Azją najwyższym szczytem na świecie), która wznosi się przed nami na ponad cztery kilometry. W biurze parku rejestrujemy permity, odbieramy ponumerowane worki na śmieci i kupy (za ich utratę grozi horrendalna kara równa 200 dolarom amerykańskim), ładujemy wory ze sprzętem i żywnością na muły (zawiozą je do Plaza de Mulas – 4350 m) i w drogę. Przed nami 10 dni pod górę i 3 dni zejścia w dół, czyli 13 dni wędrówki i życia pod namiotem.
Pierwszy pieszy etap wyprawy to kilku godzinny marsz do Confluencji (3440 m). Tu musimy się zatrzymać na jeden dzień. Nie mamy aklimatyzacji. Rozbijamy namiot, gotujemy zupę i udajemy się na obowiązkowe badania lekarskie. I tu pojawia się problem. Saturację (ilość tlenu we krwi), mamy na poziomie 92%, puls 85 ale zbyt wysokie ciśnienie krwi (150/90). Argentyński lekarz zaleca odpoczynek i odstawienie kawy (której i tak nie mamy) oraz soli. Rano wyruszamy do Plaza Francia (4500 m) na rekonesans a jednocześnie na aklimatyzację. Idzie się ciężko. Brakuje oddechu. Dochodzimy do 4350 m i musimy zawrócić. I to bardzo szybko ponieważ rozpętała się potężna burza z piorunami. Pada gęsty śnieg i potężnie wieje. W wąskiej dolinie zrobiło się ciemno i niebezpiecznie.
Następnego dnia wędrujemy 8 godzin przez pusty i suchy świat Andów doliną brunatnej lodowcowej rzeki. Wiatr podrywa tumany kurzu, który wciska się wszędzie. Słońce pali niemiłosiernie. Na twarze zakładamy kominiarki i okulary, na dłonie rękawiczki, na ramiona polary – wszystko to ma nas chronić przed promieniowaniem (na tej wysokości wystarczy niecała godzina by się spalić na raka). Późnym popołudniem, po pokonaniu 910 m w pionie, jesteśmy w Plaza de Mulas (4350 m). Rejestrujemy swoje przybycie u strażników parku. I idziemy na kolejne obowiązkowe badania lekarskie. Tym razem wyniki są lepsze (ciśnienie krwi 130/70). Rano, w ramach aklimatyzacji, wyruszamy na całodniową wspinaczkę na Cerro de Los Dedos (5022 m). Ze szczytu rozciąga się wspaniała panorama. Dookoła góry i góry, po horyzont nie widać żadnych oznak cywilizacji. Za najbliższą doliną jest już Chile. Od zachodu widnokrąg zasłania potężny masyw Aconcagui. Kolejny dzień przeznaczamy na odpoczynek. Fajnie jest nic nie robić i poleżeć w namiocie (gdy świeci słońce temperatura dochodzi w nim do + 15 stopni).
W następny poranek ruszamy do góry, by założyć obóz pierwszy w Nido de Condores (5350 m). Zatem przed nami kolejne 1000 m w pionie. Na plecach mamy 22 kilogramowe plecaki z połową sprzętu i żywności. Mijamy biwak Canada (4900 m) i po dalszych 4 godzinach marszu docieramy na miejsce. Piękna pogoda, która towarzyszyła nam do 5 tysięcy metrów nagle się załamuje. Teraz pada śnieg i wieje do tego stopnia mocny wiatr, że rozbicie namiotu zajmuje nam pół godziny (zwykle 4/5 minut). Szybko robi się też potwornie zimno. Wiatr nawiewa do namiotu spore ilości śniegu. Ma to i dobrą stronę. Nie musimy wychodzić po niego na lodowiec. Zbieramy więc śnieg z przedsionku namiotu do garnków i topimy na wodę (potrzebujemy jej minimum 3 litry dziennie na osobę). Gazowe palniki z trudem radzą sobie z wiatrem i zimnem. Zagotowanie jednej partii (1,5 litra) zajmuje dobre pół godziny. Zalewamy „gorące” kubki z żurkiem – kurcze jak one tu smakują. Rano pogoda się poprawia. Zabieramy puste plecaki i schodzimy do bazy Plaza de Mulas. Następny dzień to czas na odpoczynek, pakowanie pozostałego sprzętu i ostatnie obowiązkowe badania lekarskie.
Trzynastego lutego znowu ruszamy do góry. Po kilku godzinach jesteśmy ponownie w Nido de Condores. Nasz namiot, na szczęście, stoi nietknięty. Szybko idziemy spać. Rano zwijany obóz i w górę kolejne 750 m. Mijamy biwak Berlin (5850 m) i docieramy do Rocas Blancas (6095 m). Tu zakładamy obóz drugi. Jak na razie pogoda nam sprzyja. Jest 14 lutego. W tym roku, w tym dniu, przypadają nie tylko Walentynki ale i Środa Popielcowa. Gorąco myślimy o żonach i szczegółowo planujemy „obchody” Święta Zakochanych po powrocie do kraju (ciekawe co z tych planów wyjdzie). W nocy temperatura spada do – 20. Wstajemy przed szóstą. Jest jeszcze ciemno. Zakładamy wczoraj spakowane plecaki szturmowe, kaski, raki i gogle i ruszamy do ataku szczytowego. Przed nami niemal 900 metrów w pionie, trudnej bez możliwości złapania oddechu, wspinaczki. 15 lutego, po 8 godzinach ataku stajemy na szczycie Aconcagui. Jest piękny, pogodny dzień. Widoczność rewelacyjna. Robimy pamiątkowe zdjęcia (z flagą Kóz także) i w dół. Czas nagli. Powinniśmy zdążyć przed zmrokiem zejść do obozu drugiego.
Gdy ostatnie promienie słońca oświetlają Rocas Blancas wpadamy do namiotu. Nic już nie gotujemy tego dnia tylko zjadamy po batonie energetycznym i do śpiworów. Zasypiamy kamiennym snem. Budzimy się o piątej rano. Wychodzimy przed namiot. Tak wygwieżdżonego nieba już dawno nie widzieliśmy. Na sześciu tysiącach metrów żadne sztuczne światło nie zakłóca mroku nocy. Od razu rozpoznajemy oba Obłoki Magellana (to dwie z trzech widocznych z powierzchni naszej planety gołym okiem galaktyk, trzecia znajduje się na półkuli północnej – M31 Andromeda) oraz bardziej przypominający swym kształtem latawiec Krzyż Południa.
Mniej więcej o godz. 11 zwijamy drugi obóz i w dół, w jednym ciągu, aż do Plaza de Mulas. Tu rozliczamy się z worków na śmieci i kupy. Szczególnie te drugie oddajemy z ulgą. Podwieszone pod plecaki wystawione były na słońce, które roztopiło ich zawartość. Aż strach pomyśleć co by się stało gdyby któryś z nas przewrócił się na plecy. Następnego dnia schodzimy do Puente del Inca. Bilans wyprawy jest korzystny: weszliśmy na jeden pięciotysięcznik i Aconcaguę. Straty, w moim przypadku, to dwa paznokcie w prawej stopie i jakieś 8 kilogramów wagi.
O północy jesteśmy już w hotelu w Mendozie. Po czternastu dniach bierzemy pierwszy prysznic i uświadamiamy sobie, że przez te wszystkie dni tylko dwa razy udało się nam umyć zęby (zabrane z Polski nawilżane chusteczki do mycia ciała zamarzły na kość już pierwszego dnia akcji górskiej). W tym hotelu zostawiliśmy po przylocie w depozycie świeże ciuchy na powrót. Miło je teraz założyć. Rano jedziemy na dworzec autobusowy i kupujemy bilety (95 dolarów) na nocny autobus do Buenos Aires. Resztę dnia włóczymy się po Mendozie (to najbardziej lubię poza górami – doświadczać jak na co dzień żyją ludzie w kraju który odwiedzamy). To piękne i ciekawe miasto. Ludzie są tu bardzo życzliwi. Na bazarze jemy pyszny obiad i robimy zakupy do domu. Niewiele możemy zabrać ze względu na przepisy linii lotniczej (23 kg bagaż główny/8 podręczny, za przekroczenie trzeba zapłacić po 100 euro).
Przejazd autobusem do Buenos Aires to ciekawe doświadczenie. Ten autobus ma miejsca przystosowane do spania, serwują w nim kolacje i śniadanie. W Europie czegoś takiego nie ma. Około jedenastej jesteśmy na dworcu autobusowym w Buenos Aires (jest + 37 stopni). Taxi (są tanie a kierowcy sympatyczni choć niewiele mówią po angielsku) jedziemy do hotelu (wczoraj udało się nam zabukować pokój przez Internet za 38 dolarów od osoby w samym centrum – płacąc kartą zaoszczędziliśmy kolejne 12 dolarów). Natychmiast po złożeniu bagaży w hotelowym pokoju ruszamy w miasto. Do wylotu do kraju zostało nam 19 godzin.
Pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Casa Rosada (Różowy Dom), siedziba prezydenta Argentyny. Tu odbywają się ciągle jakieś manifestacje. Tak jest i tym razem. Nic z tego nie rozumiemy co wykrzykują manifestanci. Następnie udajemy się na kilkugodzinny spacer dookoła Puerto Madero. Tu, w licznych restauracjach i kafejkach rozbrzmiewa argentyńska muzyka, przed niektórymi profesjonalne pary tańczą tango. Późnym popołudniem jedziemy taxi do La Boca, portowej dzielnicy Buenos Aires. To niezwykłe miejsce. Tu prawdopodobnie Pedro de Mendoza w 1536 r. założył pierwszą osadę. Następnie emigranci stworzyli tu niezwykłą zabudowę z powszechnym wykorzystaniem blachy falistej, którą pomalowano różnokolorowymi farbami (pozostałymi po malowaniu statków). Jest to niezwykle malownicza dzielnica, pomieszały się tu różne kultury z różnymi indywiduami. Po zmroku jest tu jednak niebezpiecznie o czym przekonujemy się na własnej skórze. Nie mogąc złapać żadnej taxi (po zmroku się tu nie zapuszczają) musimy pieszo wędrować przez ciemne zaułki. Na szczęście szybko namierzają nas miejscowi policjanci zaopatrzeni w kamizelki kuloodporne i długą broń i eskortują do głównej ulicy. Tu zatrzymujemy taxi i wracamy do centrum. Jest godz. 23 i to miasto teraz dopiero tak naprawdę zaczyna żyć. Odwiedzamy kilka kafejek i o piątej nad ranem wracamy do hotelu. O dziesiątej taxi jedziemy na lotnisko.
22 lutego o 13, 45 lądujemy w Warszawie. O 17 jestem w domu. Tak, po przebyciu ponad 28 tysięcy kilometrów zakończyła się ta niezwykła wyprawa.

Janusz Pilszak

Ten wpis został opublikowany w kategorii aktualności. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.