Byliśmy w dalekiej podróży…

P1130351

3listopada 2016 roku w Sali balowej Pałacu Czeczów w Kozach zastała wygłoszona przez Janusza Pilszaka multimedialna prelekcja poświęcona tegorocznej wyprawie do Nepalu. W spotkaniu udział wzięły 72 osoby. Poniżej zamieszczamy obszerne sprawozdanie z tego wydarzenia.

Dla Polaka Nepal jest zarazem krajem ciekawym, jak i trudno dostępnym. Stopień trudności nie wynika tu ani z odległości dzielącej Warszawę od tego azjatyckiego państwa, ani z jego zdecydowanie górzystego charakteru. W Nepalu po prostu wszystko jest inne.

Moja podróż zarówno do, jak i z tego kraju, łącznie z czasem oczekiwania na lotnisku w Moskwie i Delhi, trwała za każdym razem niecałą dobę. Tak na marginesie: polecam narodowego rosyjskiego przewoźnika, który mile mnie zaskoczył profesjonalizmem obsługi, punktualnością i czystością na pokładach swoich samolotów.

Do Nepalu wybierałem się już od wielu lat. Kiedy zatem znalazłem ofertę jednej z agencji specjalizującej się w organizowaniu tego typu wypraw, nie zastanawiałem się ani chwili. Na lotnisku w Warszawie okazało się, że na tę wyprawę wybiera się jeszcze osiem osób z całej Polski. Po przylocie na miejsce, w Katmandu, czekał na nas przedstawiciel nepalskiej agencji, współpracującej z tą polską, która zorganizowała nam cały pobyt (w tym dwóch przewodników i pięciu tragarzy). Zazwyczaj staram się sam załatwiać tego typu sprawy i zwykle samodzielnie noszę swój piętnastokilogramowy plecak, ale tym razem zlecenie zorganizowania pobytu w Nepalu profesjonalnej agencji wyprawowej okazało się strzałem w dziesiątkę. Tak lekko licząc, zaoszczędziłem dzięki temu jakieś dwa tygodnie i przynajmniej jedną trzecią kosztów. Na miejscu okazało się też, że zatrudnienie tragarzy nie jest jakąś formą ich wykorzystywania, lecz daje im możliwość pracy, o którą tu niezwykle trudno.

Nepal jest obecnie określany jako republika federalna. To stosunkowo bezpieczny kraj pod warunkiem, że zachowa się podstawowe wymogi bezpieczeństwa i unika na przykład publicznych zgromadzeń czy wieców. Zajmuje mniej więcej połowę powierzchni Polski i zamieszkuje go około 30 milionów ludzi. Językiem urzędowym jest nepalski, ale burzliwa historia i liczne w przeszłości migracje ludności doprowadziły do osiedlenia się na tym terenie wielu wspólnot posługujących się swoimi językami. Co ciekawe, w powszechnym użyciu jest język angielski, a to z kolei bardzo ułatwia życie turystom.

Dla miłośników gór kraj ten jest rajem. I mam tu na myśli przede wszystkim tych niewybierających się na profesjonalne wyprawy, na które stać niewielu. W najbliższych latach próbę wejścia na Everest czy inne nepalskie ośmiotysięczniki podejmie kilkunastu, no może kilkudziesięciu naszych rodaków. Na szlak do Everest Base Campco najmniej kilkuset.

Ponad 3/4 powierzchni tego kraju stanowią góry. Osiem z dziesięciu najwyższych szczytów świata znajduje się właśnie tutaj. Dla lubiących ryzyko udostępnionych zostało ponad 400 szczytów. Z tej liczby niemal 90% stanowią tzw. szczyty wyprawowe – wejście na nie wymaga uzyskania płatnego pozwolenia od rządu Nepalu. Pozostałe 10% to tzw. szczyty trekkingowe – tu także konieczne jest otrzymanie płatnego pozwolenia, w tym przypadku od Nepalskiego Stowarzyszenia Wspinaczkowego (Nepal Mountaineering Association). Niech jednak nikogo nie zmyli nazwa „szczyty trekkingowe”. Aby na nie wejść, trzeba nie tylko wykazać się umiejętnością chodzenia, ale przede wszystkim być profesjonalnie przygotowanym i posiadać odpowiedni sprzęt.

Cała nasza grupa wybrała się na trekking niewymagający żadnych zezwoleń – poza wizą wjazdową (na lotnisku w Katmandu kosztowała 40 dolarów) i Registration card for group trekkers, czyli biletem wstępu do Parku Narodowego Sagarmatha (33 dolary z 13-proc. podatkiem VAT + zdjęcie). W planie mieliśmy przejście z Lukli (2840 m) do Everest Base Camp (5364 m) i z powrotem, a następnie, już busem, przejazd blisko 160 km z Katmandu do Parku Narodowego Chitwani trekking po dżungli. Cała wyprawa łącznie z podróżą miała trwać 23 dni.

Pierwszy dzień pobytu zamierzaliśmy spędzić na zwiedzaniu stolicy Nepalu – Katmandu. Jednak Nepalczycy widzieli to inaczej i zafundowali nam już następnego dnia pobudkę o 2.30 nad ranem, a następnie przejazd na lotnisko, skąd mieliśmy odlecieć do Lukli. Niestety mgła nad Luklą uziemiła nas do południa w terminalu. Kiedy w końcu okazało się, że w tym dniu, a i prawdopodobnie przez następne dwa dni również (złe prognozy pogody), żaden samolot do Lukli nie odleci, do akcji wkroczyli znowu Nepalczycy i za niewielką, jak na miejscowe warunki, dopłatą w kwocie 100 dolarów przetransportowali nas do Lukli helikopterami. Tu czekali na nas przewodnicy i Szerpowie.

Przez kolejne dni wędrowaliśmy do Everest Base Camp przez teren pozbawiony dróg i drogowskazów. Co prawda zgubić się tu było trudno, bo do bazy prowadzi tylko jedna droga, ale pomoc przewodników okazała się przydatna na każdym postoju. To oni załatwiali za nas wszelkie sprawy, co zdecydowanie ułatwiało wędrowanie i podziwianie tej najpiękniejszej w świecie górskiej trasy. Dzięki nim mogliśmy spokojnie i z bliska podziwiać majestatyczne szczyty Himalajów i poznać życie nepalskich wiosek. Spaliśmy w tanich loggiach, w których napis „hot shower” zwykle oznaczał wiadro z kranikiem i zimną wodą. A za ciepłą wodę, gdy była, trzeba było zapłacić około 6 dolarów. Po ubiegłorocznych doświadczeniach z noclegami w wieloosobowych hiszpańskich albergach Nepalczycy mile nas zaskoczyli. W każdej loggii były dwuosobowe pokoje.

Trasa trekkingu nie była specjalnie trudna. Nie odległości odgrywały tu istotną rolę, lecz wysokość. Każdy Polak, który znajdzie się powyżej 2500 m n.p.m., musi liczyć się z objawami choroby wysokościowej. I tu Nepalczycy okazali się niezastąpieni. Tak zaplanowali poszczególne etapy, że zdążyliśmy się szybko i skutecznie zaaklimatyzować i bez wspomagania farmakologicznego wszyscy zdrowi dotarliśmy na miejsce.

Pod Everestem czekała na nas kolejna niespodzianka. Nepalczycy zaplanowali dla nas nocleg w bazie. Zwykle, ze względu na bezpieczeństwo alpinistów przygotowujących się do ataków szczytowych (np. z powodu możliwych infekcji, a także zdarzających się kradzieży) i spokój innych osób pracujących w bazie, trekking kończy się tuż przed nią. Spanie w namiocie na lodowcu (w nocy było −17°C, a w dzień +23°C) to niezapomniane przeżycie. W nocy była pełnia księżyca i pobliskie szczyty wyglądały niesamowicie. Po lodowcu powoli przesuwały się wężyki żółtego światła z czołówek alpinistów (według naszego przewodnika w tym czasie w bazie do ataku na pobliskie szczyty przygotowywało się 252 alpinistów, w tym jeden Polak – Wojtek Gawron; z tej liczby 3 niebawem zmarło na chorobę wysokościową, wracając po zdobyciu Everestu), którzy ze względu na spadek temperatury wspinali się do obozu I, w ten sposób się aklimatyzując.

Baza pod Everestem obsługuje aż trzy góry: Everest, Lhotse i Nuptse i „zamieszkuje” ją wielu ludzi. Zwykle poza alpinistami i Szerpami przebywają w niej naukowcy, dziennikarze i pisarze. Panuje tu ład i porządek (chcąc skorzystać z bazy, należy najpierw wpłacić w Katmandu spory depozyt, który po powrocie można odebrać, ale pod warunkiem, że zabrało się z bazy wszystkie śmieci). Wszelkie opowieści o libacjach odbywających się w tym miejscu należy włożyć między bajki. Baza do 24 kwietnia 2015 roku uchodziła za miejsce względnie bezpieczne. Jednak tego dnia, po trzęsieniu ziemi, na bazę zeszła lawina, której podmuch zabił 19 osób i ranił 61.

Rano udaliśmy się na spacer po lodowcu, a następnego dnia, o 3.30 w nocy, ruszyliśmy na Kala Pattar (5545 m n.p.m.), pobliskie wzgórze, jak zwykło się określać tę górę w Nepalu. Wejście na szczyt nie należało do trudnych (przypomina ono podejście na naszą Babią Górę z Sokolicy, z tą jednak różnicą, że tu nie ma kosodrzewiny), choć było potwornie zimno. Ze szczytu można było zobaczyć Everest (z bazy nie), który pięknie prezentował się w promieniach wschodzącego słońca.

Powrót do Lukli zajął nam dwa razy mniej czasu i poświęciliśmy go na poznanie życia Szerpów. W większości to buddyści i hinduiści. Choć podobno w Nepalu żyje od miliona do dwóch milionów chrześcijan, nie udało się nam spotkać ani jednego. Po drodze nie brakowało natomiast buddyjskich i hinduistycznych akcentów. Zwiedziliśmy nawet buddyjski klasztor w Tengboche i wzięliśmy udział w popołudniowym nabożeństwie.

Gospodarczo Nepal jest krajem słabo rozwiniętym. Główne źródło utrzymania stanowią rolnictwo i turystyka. Na niewielkich poletkach uprawiane są ziemniaki i inne warzywa. Do ogrzewania kamiennych domów używa się niewiele drewna, a znacznie więcej jaczych odchodów. Podczas całej drogi nie mogłem się nadziwić ich przedsiębiorczości i innowacyjności. Każdy, nawet najmniejszy budynek znajdujący się przy szlaku przeznaczony był, przynajmniej w części, na sklep dla turystów. W niemal każdym domu znajdowały się pokoje do wynajęcia i każdy mógł znaleźć taki nocleg, na jaki było go stać. Co ciekawe, w nawet najdalej położonej „miejscowości”, np. Gorak Shep, składającej się z kilku domów, można było bez problemu dostać snickersy i colę. Przed niemal każdym domostwem stał też zestaw solarny do grzania wody, a na dachach znajdowały się baterie słoneczne zasilające TV. Niemal wszędzie był dostęp do Internetu, gorzej natomiast przedstawiała się sprawa z zasięgiem telefonii komórkowej.

Ciekawa okazała się też kuchnia nepalska. Niemal wszystkie potrawy podawano z ogromną ilością pikantnych przypraw (nawet tosty). Jednak ze względu na inną florę bakteryjną trzeba było uważać na to, co się je. Zamawialiśmy zwykle zupy: czosnkową albo pomidorową, pierożki momo z różnym nadzieniem czy ziemniaki smażone z warzywami.

Pomimo że piliśmy tylko butelkowaną wodę, której cena rosła wraz z odległością od Lukli (od dolara w Lukli do czterech w Gorak Shep), i tak nie udało się nam uniknąć problemów żołądkowych. Niestety nasze leki na tego typu dolegliwości zbytnio nie skutkowały. Prawdę mówiąc, jako Polacy, chyba po raz pierwszy w życiu marzyliśmy w drodze powrotnej o jak najszybszym lądowaniu w Moskwie, gdzie można było wreszcie zjeść coś „naszego”.

W Nepalu byłem też świadkiem scenki, po której przestałem jeść chapati, chleb tybetański robiony na poczekaniu. Właścicielka loggii, w której się zatrzymaliśmy, najpierw gołymi rękoma nałożyła do piecyka odchodów jaka, a następnie zabrała się do wyrabiania ciasta na ów chleb. Był to odosobniony przypadek. Zwykle tam, gdzie mieszkaliśmy, było skromnie, ale czysto.

Przelot z Lukli do Katmandu, tym razem już rejsowym, niewielkim samolotem, stanowił sam w sobie osobliwe i jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Szczególnie start dostarczył nam wielu niezapomnianych wrażeń. Hitem okazał się jednak dopiero przejazd busem do Parku Narodowego Chitwan. Droga była kręta, zatłoczona i w przebudowie, dokonywanej głównie przy pomocy ludzkich rąk uzbrojonych w prymitywne narzędzia. Przejazd 160 km zajął nam niemal cały dzień, który spędziliśmy w kurzu, hałasie klaksonów, temperaturze +40°C i nieustanej obawie o życie. Ale to już materiał na inną opowieść.

Janusz Pilszak

Ten wpis został opublikowany w kategorii aktualności. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.